Ponowne spotkanie z Groß-Krössin 1994

4–11 czerwca 1994

Groß-Krössin dziś – i dawniej

Od lat nosiłam w sobie pragnienie, by jeszcze raz zobaczyć mój wakacyjny raj, ojczyznę mojej matki. Wreszcie nadszedł ten moment – wreszcie! Kuzyn Rudi Dorow zorganizował trzecią podróż autokarem do Groß-Krössin. Towarzyszy mi mój mąż Willi. Cieszę się i jestem bardzo podekscytowana.
Co mnie czeka?
Myślami wracam pięćdziesiąt lat wstecz.

11 sierpnia 1944 roku zmarł mój dziadek. My – mama, Ewald, mała Angelika i ja, a nawet mój brat – pojechaliśmy na pogrzeb.
Hermann dostał kilka dni urlopu. Miał to być nasze ostatnie spotkanie. Gdy wozem odwożono nas na stację w Villnow, Hermann pracował jeszcze na polu, orząc ziemię z dwoma końmi. Podszedł do szosy, pożegnaliśmy się i zniknął z końmi za wzgórzem. Obraz, który tyle razy stawał mi przed oczami i którego nigdy nie zapomnę!
Marzył, by zostać agronomem. Po maturze zapisał się do Wyższej Szkoły Rolniczej w Stettin. Los jednak chciał inaczej – zupełnie inaczej.

Mieszkamy w hotelu „Polanin” w Bad Polzin, niegdyś wysoko cenionym uzdrowisku (kąpiele borowinowe, źródła mineralne) w powiecie Belgard. Dziś jest to miejsce smutne i zaniedbane.

Tu urodziła się moja babcia Anna Fritzke, z domu Mundt, i jako dziecko przeniosła się do Berlina. Stąd wyruszamy na wycieczki.

Pierwsza podróż – jakżeby inaczej – prowadzi do Groß-Krössin, dziś Krosino. Przejeżdżamy przez most na Persante (odbudowany kilka lat temu), zatrzymujemy się i wysiadamy. Autokar jedzie dalej do wioski, aż do domu rodziny Sendelbach. Jakże zmieniło się koryto Persanty! Jest o wiele węższe, a brzegi porosły wysokimi krzewami. Wciąż spoglądam w dół z mostu, a wspomnienia ożywają. Tu kiedyś kąpaliśmy się – prawdziwa letnia radość.

Idziemy dalej do wioski. Po prawej stronie cmentarz. Polacy założyli go dziesiątki lat temu i dbają o niego – na miarę swoich możliwości.

I wtedy staję przed kościołem.
To niemożliwe!
Ten kiedyś tak piękny, szachulcowy kościół z wieżą. Mury po prostu otynkowano na szaro. Dzwon wisi w drewnianej konstrukcji obok kościoła. Kościelny właśnie dzwoni na niedzielną mszę. Dawniej byli tu tylko protestanci, dziś wszyscy są katolikami. Wnętrze zadbane, odświętnie przystrojone. Tydzień temu dzieci obchodziły tu swoją Pierwszą Komunię Świętą. Przed i za kościołem rosną wielkie lipy. Zbieram kilka liści, by je ususzyć.

I znów wracam pamięcią: 6 lipca 1934 roku. Ciocia Gertrud i wujek Fritz biorą ślub. Długi orszak weselny, na czele z muzykami, idzie przez wieś do odświętnie przyozdobionego kościoła. Cudowna letnia pogoda! Bóg zawsze sprzyjał nowożeńcom w Krössin, bo i w lecie 1936 roku, gdy ślub brali ciocia Erika i wujek Gerhard, niebo się uśmiechało.

Willi i ja idziemy teraz do dawnego gospodarstwa moich dziadków, Hermanna i Anny Ehlert, z domu Hackbarth. Towarzyszy nam tłumacz Watzek. Już widzę pięć kulistych lip w ogrodzie przed domem.

Ale gdzie stodoła, remiza i wielka wiśnia, która stała na końcu ogrodu? Okrągły stół pod drzewem, wokół ławka, wszystko otoczone żywopłotem – czy był to ligustr, czy głóg? Już nie wiem. Jakże to było przytulne miejsce! W ogrodzie rosły róże pienne – białe pachniały szczególnie intensywnie. Piwonie, lak wonny, margerytki, niezapominajki i rezeda cieszyły wszystkich – prawdziwa ozdoba! Od południowej strony remizy wspinała się winorośl.

Gdzie są podwójne drzwi i szerokie schody przed nimi?

Podczas wesel tu siedzieli muzycy i grali, gdy goście przychodzili. Widzę wujka Otto i ciocię Marthę idących w górę wiejskiej drogi, muzyka gra, wujek Otto wręcza datek, a potem zaczyna się zabawa – i to jaka!

Za drzwiami (górna połowa oszklona) była sień. Stała tam piękna stara szafa, a z tyłu mały stolik, na nim gramofon z wielkim jasnozielonym tubusem. W szczególne dni, czasem i w niedziele, rozbrzmiewała najpiękniejsza muzyka. Ciocia Gertrud opowiadała, że zawsze puszczała głośno gramofon, gdy przechodził orszak weselny.

Z sieni na prawo wchodziło się do „dobrego” pokoju. Używano go tylko w święta. Tu też stała choinka. Rzadko spędzaliśmy Boże Narodzenie w Groß-Krössin – w Hinterpommern było zimniej niż w Berlinie. Często na szybach kwitły lodowe kwiaty o najpiękniejszych wzorach. Ale w salonie obok ustępowały ciepłu kaflowego pieca (z ławką). Jak smakowały pieczone jabłka z jego piekarnika!

Z sieni na prawo wchodziło się do „dobrego” pokoju. Używano go tylko w święta. Tu też stała choinka. Rzadko spędzaliśmy Boże Narodzenie w Groß-Krössin – w Hinterpommern było zimniej niż w Berlinie. Często na szybach kwitły lodowe kwiaty o najpiękniejszych wzorach. Ale w salonie obok ustępowały ciepłu kaflowego pieca (z ławką). Jak smakowały pieczone jabłka z jego piekarnika!

Znów jestem w sieni.
Po lewej stronie było pokoik wujka Alberta z dwoma dużymi, wysokimi oknami. Stały tu zawsze piękne, białe i czerwone prymule, a wtedy jeszcze pachniały. Czasem wlatywała pszczoła. To też należało do „mojego lata”.

Wychodzimy bokiem na podwórze. Dawnego wjazdu na dziedziniec już nie ma. Wielka lipa po lewej jeszcze stoi. Druga lipa i poidło z pompą, gdzie krowy piły rano i wieczorem – przepadły. Z zabudowań gospodarczych została ledwie połowa: pralnia i kuchnia paszowa oraz chlewik. Obory i kurnika z gołębnikiem już nie ma. Duży sad i ogród warzywny, w którym chętnie bawiliśmy się jako dzieci, zdziczał. Na próżno szukam pieca chlebowego. Jak pachniał ten chleb! Babcia piekła od pięciu do ośmiu bochenków naraz, a potem wielką blachę ciasta drożdżowego ze kruszonką.

Przy drzwiach wejściowych czekała na nas obecna właścicielka. We wsi wiedzieli, że dziś przyjeżdżają dawni mieszkańcy Groß-Krössin. Polka Maria mieszka tu ze swoim synem, synową i dwójką wnuków. Wczoraj wyszła ze szpitala w Neustettin, jest jeszcze bardzo słaba. Ale koniecznie chciała nas powitać.

Wchodzimy do domu. Po lewej stronie drzwi są zamurowane – tu była kuchnia: podłużne pomieszczenie z dużym stołem, ławą przy ścianie, kredensem i wielkim piecem. Na małej szafce stała wirówka do mleka. Masło babci było wyborne, a maślanka! Na powierzchni pływały małe grudki masła. Ciekawe, co powiedziałby dziś mój poziom cholesterolu? Z kuchni przechodziło się do salonu z dwoma dużymi, wysokimi oknami. Między nimi stała komoda z telefonem – numer 37. Tak, babcia zawsze była na bieżąco. Jeśli chodzi o rozsądne nowości, rodzina Ehlertów była zawsze w awangardzie!

W tej części domu Polacy urządzili przedszkole. Maria i wnuczka prowadzą nas na górę do swojego pokoju. Watzek pilnie tłumaczy. Maria cieszy się z listu, który przysłała jej ciocia Gertrud. Ciocia była tu już dwa razy. My także przywieźliśmy kilka rzeczy. Maria dostaje tylko 120 złotych emerytury, większość leków musi kupować sama. Protezę dentystyczną dostaje się dopiero, gdy 75% zębów jest zniszczonych!

Zimą mieszkała z innymi dziećmi – tutaj jest zbyt zimno. Prawie nic nie da się naprawić, nowe zakupy są prawie niemożliwe. Młodzi na dole cieszą się i są dumni z wewnętrznych żaluzji, które niedawno kupili. Długo na nie odkładali. On jest kierowcą autobusu, ona przedszkolanką – obecnie bez pracy. Syn chodzi do gimnazjum z internatem w Neustettin. Anja uczy się jeszcze w szkole w Groß-Krössin.

Mają mały ogródek użytkowy. Podwórze jest posprzątane. Biegają kury i kurki karłowate.

Tak, dawniej było mnóstwo kur, które grzebały i gdakały na wielkim gnoju. Dumny kogut czuł się doskonale w swoim haremie. Jak chętnie karmiłam kurczęta: „Schiep, schiep, schiep!” Dlatego brat wołał na mnie Schiepchen. Po podwórzu chodziły też kaczki i gęsi, małe i duże. Oj, wtedy się działo! Po prawej stronie podwórza stała wielka stodoła i remiza. Tam kury znosiły jaja. Babcia rzadko pozwalała, by ktoś inny je zbierał.

Przed stodołą stał kierat. Dwa konie napędzały go, by młócić zboże. Końskie zaprzęgi chodziły w kółko, wprawiając maszynę w ruch. Wymlócone zboże woziliśmy do młyna. Do Ehlertów pomocnicy żniwni chętnie przychodzili – dobra zapłata i dobre jedzenie! Widzę wszystkich siedzących w kręgu na ściernisku. Kobiety miały na głowach chusty – nie chciały się opalać. Babcia – która przyniosła drugie śniadanie – nakryła w środku „stół”. Na obiad szli do domu.

Przy ścianie stodoły graliśmy chętnie w piłkę. Zabawa w chowanego była ulubiona. Możliwości było mnóstwo! Hermann, Lieselotte, czasem także kuzyni ze Stettin – Anneliese, Werner i Walter. Dwaj ostatni byli łobuzami! Babcia często na nich narzekała (na nas rzadziej!). Ciocia Gertrud mówiła, że Walter kiedyś u Jandtów ukręcił gęsi głowę. Ciocia Anna, ich matka, miała z nimi niemało kłopotów.

Na końcu stodoły po lewej stronie był mały chlewik. Tu ciocia Hannchen, lokatorka, trzymała swoje dwie kozy. Lubiła grać w karty. Ja – nie! Za chlewikiem stały dwa wychodki. Są tam do dziś, samotne i opuszczone! Dalej wielka łąka i strumień – granica między gospodarstwem Ehlertów a Wetzelów. Prawie całkiem zarosło. Jak chętnie się tu bawiliśmy! Piękne wspomnienia ożywają.

Idziemy przez wieś i dochodzimy do domu rodziny Dorow. Tu mieszkali wujek Robert, ciocia Frieda z Lieselotte i Rudim. Prowadzili gospodę i sklep kolonialny. Można tu było dostać wszystko. Mnóstwo zapachów się mieszało: śledzie w beczce, syrop buraczany (Kreude), wiadra, drewniane chodaki i wiele, wiele więcej. A te pyszne cukierki na wagę: grube maliny, wielkie złote z czekoladowym nadzieniem i czerwone i zielone, kwaśne agrestowe – do dziś pamiętam ich smak. Jak chętnie tu przychodziłam! Bawiliśmy się albo przez ogród szliśmy do szkoły. Kilka razy brałam nawet udział w lekcjach.

Krótko zatrzymujemy się u Jandtów (Abbau). Przyjmują nas serdecznie. Polka daje mi albumik z wierszami Trudy, chce zaparzyć kawę, ale autobus na nas czeka.
Tak, tutaj również spędziłam niezapomniane chwile z Trude i Irmgard. Droga tam prowadziła przez pola i łąki. Rosło przy niej kilka brzóz. Czasem jeździliśmy też rowerami. Dziś to asfaltowa szosa. Pamiętam stary dom. Siedzimy przy kuchennym stole, nad nim lampa naftowa. Ciocia Martha ugotowała pyszną zupę na kluskach. Wujek Otto, spokojny, ale z poczuciem humoru, bez przerwy nas rozśmieszał! Już nie jestem pewna, ale chyba grał też na harmonijce. Obok domu, za piecem chlebowym, rosły świerki i wielka jarzębina. Plotłyśmy z nich długie łańcuchy. Chętnie chodziliśmy też do pobliskiego lasu. Gdy wieczorem kładliśmy się we trójkę do łóżek, nie mogliśmy zasnąć – śpiewy i rozmowy trwały długo. Ach, to były czasy!

Chcę zobaczyć dom, w którym mieszkali ciocia Erika, wujek Gerhard i Winfried. Jestem mile zaskoczona. Dom wygląda na dobrze zachowany. Przedsionka (wejścia) i winnicy po lewej już nie ma. Teraz mieszka tu siedem rodzin.

Było to niegdyś pańskie gospodarstwo. Pani Maass, teściowa cioci Eriki, była zawsze bardzo miła i gościnna.
Jeszcze niedawno prowadzono tu hodowlę świń. Idziemy przez dawny piękny park. Smutno – wszystko zdziczałe! Po stawie rybnym nie ma śladu, został tylko mały stawik. Przy wyjściu brama zamknięta, więc przechodzimy przez dziurę w płocie.

Jedziemy na stację w Villnow. Tu niewiele się zmieniło. Nawet waga samochodowa Dorowów wciąż stoi. W budynku dworcowym pachnie tak samo jak dawniej!
Z Berlina, ze stacji Stettiner Bahnhof, jechaliśmy do Belgard, tam przesiadaliśmy się do pociągu do Neustettin. Villnow był naszym celem, Groß-Krössin leżało 4–5 km dalej. Wujek Albert albo wujek Hermann odbierali nas bryczką, później samochodem.

Przypomina mi się zabawny epizod: znów jesteśmy w Groß-Krössin. Mama przywiozła dla każdego podarunek. Daje mojemu bratu (około 3 i pół roku) pudełko cygar i mówi: „Zanieś to dziadkowi.” On idzie do babci i mówi: „To dla pani męża.” Mama nieraz się z tego śmiała – my też. Był naprawdę złotym chłopcem, którego kochałam nad życie. Dużo później powiedział mi: „Schiepchen, nieraz cię podkablowywałem. Wybacz mi! Kiedy ja będę duży, a ty mała, to się odegrasz.”

Ciocia Gertrud, ciocia Erika i ciocia Erna zawsze nas rozpieszczały, tak samo jak wujek Albert i wujek Hermann. Chętnie czyściliśmy im buty – byli hojni w napiwkach i cukierkach. Wujek Hermann był przystojnym żołnierzem, Zwölfender, dziś powiedzielibyśmy żołnierz kontraktowy. Często odwiedzał nas w Berlinie, zwłaszcza po nagłej śmierci mojego ojca (10.12.1932). Myślę, że próbował wtedy zastąpić mi ojca. To było bardzo trudne, ale w pewnym sensie mu się udało. Dziękuję! Nawet później tak to odbierałam.

Pojechaliśmy również do Belgardu, gdzie ciocia Grete i wujek Albert (ze strony mamy) mieli piekarnię. Ulice, gdzie mieszkali, zostały w całości zniszczone podczas wojny. Mieszkali tu z dziećmi: Herbertem, Eriką, Reni i Sigi. Zapach chleba i wypieków unosił się wszędzie. Pyszne ślimaki! Uroczy dziedziniec z wieloma kwiatami i pnączami.

Jedziemy dalej do Köslin. Tutaj bardzo wiele się zmieniło. Nie mogę się odnaleźć. Kilka miesięcy mieszkałam tu u cioci Leni, wujka Hermanna i kuzynki Melanie, później z małą Angeliką. To był wspaniały czas!

W Kolbergu spędzamy kilka godzin. Dawniej słynne uzdrowisko nad Bałtykiem zostało w 80% zniszczone w II wojnie światowej. Częściowo odbudowano je dobrze.

Również tutaj mam szczęśliwe wspomnienia. Kiedy mama, Hermann i ja spędzaliśmy około 14 dni w Krössin, przychodził ojciec i zostawał na dwa–trzy dni. Ciocia Gertrud niedawno mi powiedziała, że podczas pobytu w Krössin ojciec troszczył się tylko o Hermanna i mnie, bawił się z nami. Był naprawdę bardzo dobrym ojcem. Jak wielką radość sprawia mi fakt, że mogę to znów potwierdzić!

Pojechaliśmy na 14 dni do Kolbergu.

Tu poznałam i pokochałam Bałtyk. Później Heringsdorf i Ahlbeck, potem Zoppot, Gdańsk i Mierzeję Kurońską. Moja babcia i jej córki były znakomitymi kucharkami. Myślę o kremie cytrynowym, deserach z maślanki, ziemniakach w maślance, Schwarz-sauer, pieczonej gęsi, wędzonej piersi gęsiej, Flom gęsim itp. Zabijanie zwierząt też nie należało do rzadkości.

Dziadka pamiętam jako cichego, pracowitego człowieka. Lubił palić fajkę i cygara. Często grano u Ehlertów w karty, szczególnie zimą. Córki siedziały też przy kołowrotku, miały również krosno.

Święta i festyny obchodzono chętnie: festiwal strzelecki, Dożynki i festyn strażacki. Widzę wujka Alberta na koniu, koń przyozdobiony kolorowymi wstążkami, a wujek Albert ubrany na biało. Elegancko! Wieczorem w sali Sendelbachów odbywał się bal. Mogłam być tam przez godzinę, może dwie.

Rudi zabrał nas również na wędrówkę wokół jeziora Sappingsee, przez las Schleusenwald do leśnictwa. W lesie Schleusenwald znajdowaliśmy wtedy kurki, borówki, żurawiny, także mech islandzki. Okolice Groß-Krössin są przepiękne – rozległe, nietknięte tereny! Czasem miałam wrażenie, że czas się zatrzymał: urokliwe jeziora jedno po drugim. Wysokie, szorstko-barkowe brzozy przy drodze, także jałowce, goździki, wełnianka, chabry, rumianek… mak. Zawsze z radością wspominam aleje z sklepionymi koronami drzew. – wiele bocianów, lisów, saren, kuropatw… obserwowaliśmy żurawie. Duża część ziemi leży odłogiem. Od czasu do czasu pole ziemniaków lub zboża. Na polu mężczyzna z pługiem i koniem.

Tak, ludzie tutaj są biedni, bardzo biedni! Dzisiejsze Pomorze Zachodnie jest najuboższym regionem Polski.
Groß-Krössin 1994, wyglądasz tak smutno! Pół wieku odcisnęło na tobie swoje piętno.

Będę wspominać moje ukochane Groß-Krössin częściowo z nostalgią, ale przede wszystkim z radością.
Dziękuję Rudiemu i Anneliese Dorow. Doskonale zorganizowali tę imponującą podróż.

Dziękuję również mojej Angelice, bo to ona była inicjatorką mojego „dzieła”. Najpierw się opierałam, ale teraz cieszę się, że je zrealizowałam. Mam nadzieję, że moje dzieci i wnuki z zainteresowaniem przeczytają mój raport wspomnień i przeżyć z czerwca 1994 w Pomorzu, a może nawet będą je mogły sobie wyobrazić.

To wszystko!
Październik 1994

Charlotte Kraft z domu Ehlert